Festiwalowe zapiski - dzień trzeci

Festiwalowe zapiski - dzień trzeci

Wtorkowe Ale Kino! 2011 - zaczęło się dla mnie lądowaniem na irlandzkiej prowincji, skończyło wylotem do Australii, gdzie znalazł się również niemiecki piłkarz, zakochany w prozie Dostojewskiego. Festiwalowe życie w pełni.

Jak jest, a jak być powinno (moim przynajmniej zdaniem) - taka myśl często towarzyszy mi w czasie oglądania filmów dla młodego widza. Znane to przecież zagrywki: wybuch śmiechu wynikać ma z postawienia bohatera w żenującej sytuacji, na wyciśnięcie łzy obliczony jest przecukrzony finał, a każde większe nieprawdopodobieństwo da się podciągnąć pod jakże pojemną kategorię fantazji. Wróciły dziś do mnie te myśli, gdy bez reszty dałem się wciągnąć w "Pas startowy" Iana Powera (Irlandia, Luksemburg 2010). Opowieść o południowoamerykańskim pilocie, którego samolot rozbija się w pobliżu małego irlandzkiego miasteczka (przyspieszając natychmiast jego społeczny krwioobieg), szybko pozwoliła skonstruować generalny wniosek: jest tak, jak być powinno. Gdy się uśmiechałem, to niemal zawsze sprawcą tego okazywał się błyskotliwie napisany scenariusz; gdy z pewnym rozczarowaniem pomyślałem nagle, że ciekawie realistyczna fabuła uciekła właśnie w kierunku kosmosu, szybko wróciła - wyłącznie dla swego pożytku - na ziemię; finałowego ślubu/pocałunku/zejścia się rozbitej rodziny/spełnienia dziecięcego marzenia też, o zgrozo, brak. Jakkolwiek nieefektownie to zabrzmi, wygrała u Powera bezpretensjonalność. O nią zaś przecież niełatwo.

Kilka choć słów należy się krótkiemu metrażowi, bo i nim wypełniona sekcja pojawiła się w moim wtorkowym rozkładzie dnia. Od dawna zaś ugruntowuje się we mnie przeczucie, że gdy dla literata formę pozwalającą wykazać się pisarskim kunsztem stanowi opowiadanie (bo trzyma w ryzach i wyklucza słowa/zdania zbędne), tak dla filmowca przestrzenią próby staje się właśnie obraz krótkometrażowy. Szybko wykłada się w nim karty na stół - i jeśli coś szwankuje, nie bardzo jest czas i miejsce, by rzecz naprostować lub uczynić ją mniej widoczną.

Popisową lekcję "krótkiego kina" (nagrodzonego zresztą Kryształowym Niedźwiedziem na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Berlinie) dał w swej "Lily" Kasimir Burgess (Australia, 2010) - obywa się ta piękna historia leśnego biwakowania ojca z córką bez słów właściwie, a mimo to śledzi się ją z coraz bardziej ściśniętym gardłem. By poruszyć, wystarczają wydobywający się z małego radia Mahler, kadry zainspirowane malarstwem Julii Ciccarone i fabularny pomysł, który tematy bliskości i śmierci trzyma z daleka od sztampy - a wszystko trwa zaledwie kwadrans.

Festiwalowy dzień zakończyłem seansem dokumentalnym: "Tom Meets Zizou" Aljoschy Pausego (Niemcy, 2011) to długa, bo ponad dwugodzinna próba zmierzenia się z fenomenem i tajemnicą niemieckiego piłkarza, Thomasa Broicha. W mówieniu i pisaniu o nim łatwo o pewien intuicyjnie narzucający się model: że oto historia "Mozarta futbolu", któremu w zrobieniu prawdziwej kariery przeszkodził nadmiernie pielęgnowany (szczególnie przy pomocy książek) intelekt. To jednak tylko intrygująco brzmiąca fraza, przy czym rzeczywistość okazuje się w swym skomplikowaniu - jak dowodzi dokument Pausego - znacznie ciekawsza. Reżyser postawił przede wszystkim na rejestrowane przez lata wyznania samego piłkarza, być może nieco nadmiernie obciążające film w sensie konstrukcyjnym, ale też sporo mówi to o samym Broichu: ponad dwie godziny to ciągle za mało, by wymazać dotyczące go (i jego samego zresztą nurtujące) znaki zapytania.

Po seansie odbyło się spotkanie z twórcą "Tom Meets Zizou". Ciekawie było obserwować, że również w nim samym ciągle nie wygasły pytania o piłkarskiego bohatera. "Broich zaczął w pewnym momencie traktować mnie, jak swego psychoterapeutę, przed którym można się otworzyć" - wyznał Aljoscha Pause.

A ja pomyślałem wtedy, że waży to zdanie więcej, niż jestem chyba w stanie sobie wyobrazić.

Piotr Pławuszewski
stopklatka.pl

Data: 
06.12.2011