Festiwalowe zapiski – dzień drugi
Poniedziałkową kartkę z festiwalowego dziennika Ale Kino! 2011 poświęcić chciałbym dwóm tylko tytułom: zwyczajnie im się to należy, choć bynajmniej nie za sprawą swej zwyczajności. Jak to bywa z kinem, które nie daje o sobie zapomnieć.
Najpierw o "Kick off Kirkuk" (iracko-irańską produkcję wyreżyserował w roku 2009 Shawkat Amin Korki). To jeden z filmów, które reprezentują sekcję piłkarską festiwalu, nie tylko z roku na rok coraz bardziej rozbudowaną, ale też konsekwentnie potwierdzającą, jak nośnym znaczeniowo tematem potrafi być futbol. Tu jest dla niego tłem rzeczywistość wyjątkowo przygnębiająca: na wielkim, zniszczonym stadionie koczują w prowizorycznych chatkach rodziny Kurdów. Dyktat Saddama Husajna zmusił ich do opuszczenia własnych domostw, co de facto oznacza bezdomność, bo również ze stadionu chce usunąć się jego dzikich lokatorów. Jednym z nich jest Asu, trzydziestoparoletni mężczyzna, którego młodszy brat właśnie co stracił nogę (ktoś musiał iść po piłkę, gdy nieopatrznie wykopnięto ją na zaminowany teren…). W odruchu sprzeciwu wobec rzeczywistości z upodobaniem wszystko dzielącej, rodzi się w głowie Asu idea: niech w ramach szlachetnej piłkarskiej rywalizacji staną naprzeciwko siebie Kurdowie, Arabowie, Turcy i Asyryjczycy. Żyjemy (dosłownie) na boisku, czyż nie?
Rzecz w tym, że szczytność idei kończy się u jej zarania. Nie zmierza "Kick off Kirkuk" w stronę radosnego finału, gdy zwaśnione poza stadionem nacje padają sobie po meczu w ramiona, a widzowi podarowuje się kilka minut krzepiącego ukojenia. Zamiast tego, od początku dają o sobie znać odwieczne animozje (niemal uniemożliwiające wybór sędziego), do bycia kibicem zaś skutecznie zniechęca obawa przed wybuchami. Zanim więc cokolwiek się wydarzy - już wiadomo, że nie będzie to nic przełomowego. Świetnie współgrają z tym wrażeniem zdjęcia Salema Salavatiego, który stworzył obraz świata jakby nieusuwalnie pokrytego kurzem, spopielonego wręcz. Chłopaki niby sprzątają stadion, ale to tylko przenoszenie złomu z jednego miejsca na drugie.Jest coś jeszcze. Moment, gdy podniosłem się w kinowym fotelu, by zyskać pewność, że "dobrze widzę". Mieszkańcy stadionu postanowili obejrzeć w telewizji mecz, rzucając obraz na płachtę białego płótna, rozpiętego na jednej z bramek. Zanim jednak odszukali właściwy kanał, po omacku błądzili po kilku innych: wtedy właśnie dostrzegłem dłonie, które zabarwiły wodę w misce na czerwono. Skąd ja to?... Na jakieś dwie sekundy, przed kolejną zmianą programu, pojawiła się na płachcie twarz Olafa Lubaszenki . No tak, "Krótki film o miłości" Krzysztofa Kieślowskiego . Jakiś czas później samobójstwo próbował popełnić okaleczony wybuchem kurdyjski chłopiec. Trudno (i nie chce się) wierzyć w takie przypadki.
Wyprawa do innego świata - tym okazał się seans "Dzienników z Poll" Chrisa Krausa (Niemcy, Austria, Estonia, 2010). Jest rok 1914, za moment wybuchnie I wojna światowa. Fabularne nici zbiegają się w okazałym domu na estońskim wybrzeżu Bałtyku: tam mieszka z rodziną niemiecki profesor medycyny Ebbo von Siering, z równą pasją preparujący zwłoki, co dający odczuć bliskim tyrańskie zapędy. Tak naprawdę jednak, historia ta odnajduje swego głównego bohatera w trzynastoletniej córce profesora, Odzie, która postanawia zaopiekować się estońskim anarchistą, rannym w trakcie starcia z Rosjanami. Los gmatwa się w tej intrygującej konfiguracji jeszcze bardziej i można by właściwie zacząć wątpić w jego życiowość, gdyby nie fakt, że opowieść ta włożona jest w usta Ody Schaefer (1900-1988), słynnej niemiecki poetki. Jej zatem niezwykła młodość dzieje się na ekranie.
"Dzienniki z Poll" skutecznie działają na wielu poziomach - fascynują choćby mistrzowskie zdjęcia Danieli Knapp (w pamięci pozostają zwłaszcza pomysłowo filmowane sceny na poddaszu) czy aktorstwo młodej Pauli Beer. Jest też niemałym sukcesem Chrisa Krausa, że świat jego filmu, mimo że przepełniony gwałtownością, nierzadko odpychający naturalizmem i deformacją swych własnych kształtów, nie przestał magnetycznie do siebie przyciągać. Czyżby chodziło o odmalowane z takim pietyzmem heroiczne trzymanie się formy? A może to czające się gdzieś od początku projekcji przeczucie, że wszystko zmierza ku nieuchronnej katastrofie? Na myśl przychodzą końcowe plansze, zdradzające, jak potoczyło się życie filmowych postaci: samobójstwo, śmierć na wojnie, los nieznany, wywózka… Sędziwego wieku dożyła tylko ta, która swą historią postanowiła się podzielić. Krytyk z "Variety" napisał, że ostatnie sceny "Dzienników z Poll" stają się w kontekście ich autentyczności "podwójnie zatrważające". Żadna w tych słowach przesada.
Takie to obrazy poniedziałkowe, sporo do myślenia dające. Ale że Kieślowski na kurdyjskim stadionie…
Piotr Pławuszewski
stopklatka.pl